Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marankagui udało się ściągnąć go z jej palca, zmniejszały się wprawdzie obawy o samobójstwo, lecz zato groziło pohańbienie. W razie przeciwnym nieszczęśliwa dziewczyna mogła w każdej chwili zrobić użytek z swej straszliwej broni. Na samą myśl o jednej z tych ewentualności wzbierały w sercu Czandaury kolejno uczucia bezsilnego gniewu i cierpienia. W takich chwilach zrywał się z posłania, chwytał za szablę i krzyczał, by mu podano konia. I potrzeba było całej powagi i autorytetu Huanaki, by go z powrotem zapędzić do łóżka.
Nareszcie po czterech tygodniach rana zasklepiła się i Czandaura odzyskał siły na tyle, że mógł bez obawy przed recydywą dosiąść konia i ruszyć w pole. Niecierpliwość króla podzielali wodzowie i wojownicy, czekający od dawna na hasło. To też wyprawa odwetowa potoczyła się w tempie zawrotnem lawiny. W przeciągu trzydziestu godzin dotarli do podnóża Czerwonej Turni, tu przenocowali, a następnego rana połączyli się na przełęczy Coxayala z przyczajonemi tam już od tygodni wysokogórskiemi oddziałami Izany i Ksingu. Relacje obu wodzów były pomyślne. Od czterech tygodni Czarni nie dawali o sobie znaku życia. Pobici i zdziesiątkowani cofnęli się w głąb