Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wiem, o co idzie — odpowiedział inżynier. Nie rozumiałem ani słowa.
Kapitan uderzył się ręką w czoło.
— Co za bałwan ze mnie! że też o tem nie pomyślałem. Sądzę, że należy im uwierzyć na słowo i pozwolić zaprowadzić się do azylu, o którym wspomniał. Zresztą nie mamy innej drogi do wyboru. Upadam z głodu i wyczerpania.
Gniewosz przyjął decyzję apatycznie:
— Jak pan uważa, kapitanie.
— Izano, — rzekł Peterson — wysłanniku króla Atalangi, idziemy za tobą, ufni, że punhonua Itonganów użyczy nam schronu i opieki przed mocami zdrady i niedoli.
Twarz Izany rozjaśniła się.
— I nie zawiedziecie się. Odpoczniecie przez noc, pokrzepicie ciała jadłem i napojem, a jutro na radzie starszych usłyszycie wolę króla. Teraz chodźcie za mną.
Odwrócił się do nich plecyma i ruszył ku swoim w głąb wyspy.
Gniewosz i Peterson poszli za nim, zachowując pewną odległość. Wkrótce skrawek piaszczystego strądu, na który wyrzuciło ich morze, wbiegł klinem w caliznę wyspy i skończył się. „teraz droga wiła się krętym parowem pomiędzy bazaltowemi skałami. Czasem przechodziła w ciasną perć zdolną