Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ironji; na mnie patrzył, jak na intruza, którego należy bezzwłocznie wyprosić.
Już chciałem wracać do oczekującego mnie fjakra, gdy wtem aksamitna kotara, oddzielająca werandę od wnętrza domu, rozsunęła się i na jej oranżowem tle wynurzyła się z głębi postać kobiety.
Nazwać ją piękną, znaczyło uchwycić jej powierzchowność z zasadniczo fałszywego punktu patrzenia. Była raczej demoniczno, szatańsko ponętną. Te rysy nieregularne, mięsiste, szerokie wargi i nos silnie rozwinięty nie dawały wrażenia piękna — a jednak twarz o oślepiająco białej, matowej cerze, tym mocniej kontrastująca z płomiennem spojrzeniem czarnych, zionących żarem oczu przykuwała z nieopisaną siłą. Miała w sobie coś z prostoty żywiołu, który pewny swej władzy, gardzi akcesorjami.
Nad przeczystem, cudnie sklepionem czołem rozchylały się łagodnemi falami metalicznie lśniące, krucze włosy spięte u szczytu królewskiej głowy srebrnym naczółkiem. Ciemnozielona, lekko wycięta suknia z adamaszku spływała gładko wzdłuż wyniosłej postaci, uwydatniając wyborną linję torsu i gibkich, dziewiczo zwartych bioder.
Wżarłem się wzrokiem w jej czarujące, piekielne oczy, skupiając w spojrzeniu całą siłę woli. Odpowiedziała, parując atak. Tak zmagaliśmy się przez chwilę. Wtem spostrzegłem na jej twarzy jakby wahanie, niepewność, obawę; drgnęła