Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wewnętrzny rozsadzał mi piersi a w oddali błyskał skośną rysą piekielny zez...
Znienawidziłem siebie fizycznie i moralnie, nie mogłem znieść własnej osoby, bo wydawała się wstrętną, karykaturalną.
By sprowadzić wybryki mego nowego „ja“ do możliwego minimum, zamykałem się całymi dniami w domu i stroniłem od ludzi, w których oczach widziałem zdumienie i odrazę.
Tutaj w mym cichym domu, w ustronnej dzielnicy miasta przeżywałem długie godziny duchowej męczarni, pasując się z ukrytym mym wrogiem. Tutaj w czterech głuchych ścianach przemyśliwałem długie chwile wewnętrznej katuszy.
W miarę borykania się z obcym natrętem doszedłem do pewnej wprawy w wyłączaniu go przynajmniej na jakiś czas poza obręb konstrukcji myślowych. Osamotnienie bezwzględne, swoboda od gwaru ludzi, pozwalały mi choć na parę chwil ześrodkować mą właściwą, dawną jaźń i wyzwolić ją z pod brutalnej pięści intruza.
Były to wysiłki prawdziwie olbrzymie; miałem wrażenie człowieka, który tytanicznem napięciem mięśni rozdziela dwa nieprzeparcie ku sobie ciążące półkręgi kuli i tak przez jakiś moment trwa, trzymając je w odosobnieniu.
Wtedy korzystając z chwili, rzucałem się do pisania i zapełniałem całe rękopisy myślami, które mżały we mnie od dawna, lecz nie mogły uzewnętrznić się, zduszone gwałtem przez tamtego.