Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cym, jasnym wzrokiem nie śmiał kłamać, nawet... choćby go ocalić. Więc po długiem milczeniu odparł cicho:
— Nie...
Wściekły skurcz chwycił go za szczęki:
— Przebacz!... Nie mogłem inaczej.
— Dziękuję ci bracie. Bądź spokojny. Ja Go ocalę. Przywrócę zachwiane przymierze. A ty bądź z nią szczęśliwy, jeśli tylko... zdołasz...
Uśmiechnął się.
Zanim dzwonnik znalazł siły na odpowiedź, ks. Pawła już w sali nie było...
Tymczasem na dworze wyjaśniło się na nowo i księżyc kończył przerwaną wędrówkę.
Muzyka gdzieś się wyniosła, ludzie porozchodzili. Tylko po kątach drzemali podróżni w oczekiwaniu na pocztę.
Sebastjan głucho patrzył w sufit, nie zwracając uwagi na Martę, chociaż usiłowała bezskutecznie wywieść go z ociężałej zadumy.
Tak minęło parę godzin.
Nagle zagrała trąbka do odjazdu.
Rzeźbiarz powstał jak ze snu i pod pozorem, że idzie umówić się o miejsce, wyszedł z gospody. Za bramą skręcił ku miastu; pędziło go w stronę fary.
W pół godziny był na miejscu. W kościele świeciło się: ujrzał nikły blask świecy przez otwarte podwoje. Jakby chcąc coś stwierdzić naocznie, zajrzał do środka... Przykro zaśmiał się: