Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dopiero wczoraj dotarłem nareszcie do końca obłąkanej klatki i stanąłem na czworokątnej platformie przed jakiemiś drzwiami okutemi w żelazne sztaby. Tu był kres.
Oparłem się wyczerpany o spróchniałą balustradę ostatnich schodów na przeciw wierzei i wlepiłem wzrok w żelazne przecznice... Gdyby tak drzwi otworzyć i zajrzeć do wnętrza?
Uderzyłem ze wszystkich sił w żelazną zaporę, lecz okrwawiłem tylko ręce, które od bólu skurczyły się nerwowo i opadły bezradne.
Nie zrażony, oparłem się całem ciałem o skrzydła, usiłując wyważyć je z zawiasów i szamotałem się z upartemi antabami w nadziei, że uda mi się je wyrwać z nitów. Lecz wściekłe spoiwa trzymały z nieubłaganą wytrwałością i nie poddawały się.
Gdy zniechęcony niemal już słaniałem się na kolanach, uczułem, jak ktoś mi wsuwa w rękę jakieś ostre, stalowe narzędzie. Chwyciłem uradowany, zrozumiawszy, że chce mi ułatwić zadanie i wdzięczny zwróciłem się ku niespodziewanemu pomocnikowi. Lecz w tymże momencie odskoczyłem dziko w kąt między ścianą a balaskami. Człowiekiem, który chciał mi się przysłużyć był „stróż“ spotykany po drodze na schodach. Kapelusz nie ocieniał mu teraz twarzy — ha, ha! — on jej nigdy nie mógł zakrywać, bo w miejscu twarzy czerniały tam tylko dwie puste jamy!...