Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wrogie zarazem, czarowne i groźne, poważne i naiwne czasem jak dziecko. Jestem dziś dziwnie wyrozumiały i miękki. Patrzę, uśmiecham się pobłażliwie jak starzec na swawolące wnuczę i nagle ni stąd, ni zowąd łzę czuję w oku...

Zima r. 1905.

Ogarnia mnie coraz przemożniej jakaś niepojęta żądza zabaw, nienasycone pragnienie rozrywek. Chwili nie mogę usiedzieć spokojnie w domu. Zarzuciłem wszystkie niemal swe prace i bawię się, szaleję.
Wciągnąłem w ten dziki wir i Martę. Zrazu opierała się łagodnie, lecz z czasem uległa, jak wogóle zawsze w stosunku do mnie. Chwilami mam wrażenie, że patrzy na mnie z wylękiem jak na obłąkańca, lecz że ciągle śmieję się z tych jej bezwiednych obaw, uspokojona pozwala się unosić rozkosznemu prądowi.
W kołach znajomych zdobyłem już podobno przydomek „pasjonowanego życiowca“ i jako taki nie omieszkuję zjawiać się na każdym wieczorku, wencie, reducie, stawać do zawodów sportowych, zabierać głos na burzliwych zgromadzeniach. Zwróciłem nawet swym trybem życia uwagę prasy, która, o ile przedtem, gdy pracowałem istotnie twórczo i poważnie, usiłowała ignorować mnie stereotypowo „zabójczem“ milczeniem, teraz ze wszech stron rzuciła się na mnie zajadle jak na