Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liły je nie wiatry, nie mające tu przystępu, lecz powolne, zjadliwe wysysanie im żywotnych soków przez starsze drzewa. To też wyschły jak szkielety z liśćmi o suchotniczych wypryskach. Inne, których nie dosięgły jeszcze sturamienne ssawki olbrzymów, marły w cieniu, przesłonione ich brutalnym przerostem.
W jednem miejscu wychyliła się młoda olcha z poza prząseł sąsiedniego dębu i z tęsknotą wyzwolin nurzała się w słońcu; wtedy dognał ją muskularnym konarem, wpoił się w miękki jeszcze rdzeń i przedarł na drugą stronę; strzępami zwisły wywleczone nerwy, w gwałtownym skurczu poskręcały się włókna i słoje. Odtąd poczęła usychać...
Ówdzie wargate huby obsiadły latorośle w jadowitych pocałunkach i chłonęły ich mlecz z zapamiętaniem. Jakieś ohydne, krwawo nabiegłe pasożyty omotywały nieletnie pnie i dusiły je, dławiąc. Wydłużone paroście jaworów wspierały swój ciężar na ledwo rozrosłych szczepach i przygniatały je ku ziemi; pod nadmiernym naporem gięły się smutno ku podglebiu, lub wyradzały w potwornie śmieszne karły...
W sadzie nigdy nie zalegała cisza. Wiecznie jakieś kwilenia, wiecznie mąciły ją jęki. Ptactwo czegoś nieswoje przykrym zgiełkiem zawodziło po krzewach, błąkało się po gałęziach, tuliło po dziupłach. Czasem wszczynały się piekielne gonitwy po całym ogrodzie i zapanowywała groza