Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tach dzikiego wina z rubinowem sercem lampki wieczystej, tam wyżej, ponad zrębem turkusowy strop nieba i wzdęty, bławy klosz morza. I żadnego głosu, żadnego dźwięku prócz rytmu jego chorałów — dostojnych, odwiecznych...
Wtem uczula wikarja, że Bernarda drżąca cała opiera się o jej ramię.
— Siostro — szeptała — spójrz w tamtą stronę, siostro! Czy nic nie widzisz?
Na tle kapliczki zarysowała się postać mężczyzny w zakonnym habicie; długa, krucza broda okalała twarz bladą, pociągłą, z parą głęboko osadzonych, płomiennych oczu; te oczy wpatrywały się uporczywie w Agnieszkę. Nieznajomy zakonnik szedł z głębi alei ku nim. Gdy przebył połowę dzielącej ich przestrzeni, wikarja otrząsając się z odrętwienia, chwyciła krzyż wiszący jej na piersi i wyciągnęła go ku niemu gestem obrony.
Na twarzy mnicha pojawił się uśmiech na pół bolesny, na pół ironiczny; zawahał się, zakołysał i nagle rozwiał bez śladu.
— To było widmo pokutnika — szepnęła siostra Agnieszka, słaniając się w objęciach młodych, silnych ramion Bernardy.
— Co to Wam, siostro? — pytała tamta, podtrzymując drżącą i wybladłą.
— Nic już, nic. Przelękłam się trochę. Już przeszło. Lecz proszę cię, siostro, bardzo go-