Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zauważyła, że niskie, jesienne słońce zakreśliło tymczasem spory krąg nad wschodnią krawędzią horyzontu i było już na trawersie[1] niebieskim latarni. Przeto gdy przyszło na nią ocknienie z zadumy, pożegnała morze ostatniem, miłującem spojrzeniem i zeszła po stopniach w dół na wysypaną żwirem i piaskiem ścieżkę ogrodu. Owionęła ją woń dojrzałych jabłek i grusz. Wypielęgnowane troskliwą dłonią siostry Benigny, ogrodniczki, podparte starannie na tyczkach i wsparach drzewa godowały w słońcu ważkie od chylących się ku ziemi spławów. Pod murem dziewki służebne otrząsały przeciążone już nad miarę śliwy i zgarniały do koszy i smukłych solówek rzęsny pokot. Na zakręcie ścieżki, u wejścia do alei agrestowej stała siostra Benigna. Ogrodniczka zakasawszy przydługie rękawy habitu, przechylała „kulą“ gałęzie rozłożystej bergamotki i wspiąwszy się na palcach, obrywała dościgłe już, cudownie zarumienione gruszki, które wlot chwytała do rozpostartego fartucha obok stojąca Dorotka.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowiła pracującą siostrę wikarja.

— Na wieki wieków! — odparła zaróżowiona od wysiłku Benigna i skierowała na

  1. Na pioziomie, na wysokości.