Morze pokryte było białą kurzawką. Lekka, zachodnia morka kędzierzawiąca powierzchnię wód nadawała mu wygląd wzdymającego się nieustannie runa. Potężna roztocz miała przy brzegu odcień różowoszary, nieco dalej przechodziła w zieleń szmaragdu, by wreszcie tam na krańcach, gdzie już niebo zwierało się z wodą, wysklepić się w bławą, błekitnostalową kopulę odmętu. Od tej wieczyście roztesknionej w ruchu rozchwiei nadjeżdżały ku brzegowi na grzbietach przewałów mokre, rozczochrane olbrzymy, zesuwały się nagle, niemal w ostatniej chwili jakby zleknione bliskością lądu z pierzastych swych grzebieni w dół, nikły gdzieś, rozpływały się i skarlałe już, wycieńczone i potulne wbiegały na plażę po gładkich, wyszlifowanych pochylniach w postaci niewinnych „zalotów“ i „wybiegów“...
Hen w dali, w połowie drogi między rozkalą klasztoru a przylądkiem latarni, na wydżwignionej od niedawna z morskich odchyli wysepce zebrał się sejm ptasi i rajcował nad sprawami wyraju. Pora to była późna, jesienna i zbliżał się okres przelotów. Skrzydlata gawiedź obsiadłszy skalisty wydmuch, obradowała wrzaskliwie. Byli to przeważnie goście z północy, mieszkańcy fjordów i skandynawskiej wierzchowiny, którzy tu ściągnęli na przezimek; tylko drobna ich część odlatywała
Strona:Stefan Grabiński - Klasztor i morze.djvu/32
Ta strona została przepisana.