Strona:Stefan Grabiński - Demon ruchu.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gasły światła przydróżnych gospód, przygłuchły głosy piwiarń i restauracyi. Gdzieniegdzie rozświetlała mrok ulicy hen daleko na zakręcie suchotnicza latarnia, gdzieniegdzie prześlizgnął się po chodniku mdły blask z jakiejś podziemnej nory. Ciszę snu przerywał niekiedy spieszny chód spóźnionego przechodnia lub dalekie wycie psów spuszczonych z łańcucha...
Wązką, krętą uliczką, pnącą się gdzieś w górę wśród zapadłych zaułków nad rzeką wlókł się powoli z walizą w ręce wieczysty pasażer. Głowa ciężyła mu ołowiem, nogi stąpały sztywnie, drewniane jak szczudła. Wracał do domu na parę godzin snu przed świtem, bo nazajutrz rano czekało nań biuro a po godzinie trzeciej jak dzisiaj, jak wczoraj, jak od lat już niepamiętnych „symboliczna podróż“.