Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

muru. Ilekroć światło miesięczne wychynęło z poza zwałów chmur, nasunięty starannie na głowę jego kaptur pielgrzymi rzucał cień dziwaczny, ostrostożkowy.
Noc była ciepła, majowa. Sprażona całodziennym skwarem ziemia oddawała wchłonięty żar ciemnemi falami. W klasztornym ogrodzie zanosiły się słowiki, pachniały bzy. Po niebie chmurnem przepływał obłoczne ławice zadumany księżyc...
Pawełek zatrzymał się przed żelazną furtą. Po namyśle nacisnął ostrożnie klamkę i próbował otworzyć. Brama była zamknięta. Wtedy uchwyciwszy się prawą ręką za wystający jej uszak, wspiął się w górę i postawił jedną nogę na klamce drzwi. Był w połowie wysokości muru; nad nim sterczała jeszcze gładka, ceglasta ściana na 3 metry z górą.
Oparłszy się plecyma o framugę bramy, z trudem utrzymując równowagę, odetchnął znużony wysiłkiem. Wtem przyszła mu pewna myśl. Wydobył z kieszeni pątniczego burnusa duży, składany nóż i obnażywszy jego ostrze, zaczął niem wiercić dziurę w murze mniejwięcej w poziomie własnego pasa. Drugą tej samej objętości wyżłobił w odległości kilku centymetrów od swego prawego biodra a trzecią ponad głową w promieniu zasięgu ręki. Skończywszy, schował nóż i przez pewien czas odpoczywał dla nabrania sił. Potem, włożywszy rękę w wywiercony przez się otwór nad głową, niby w ucho klamry, dźwignął się całem ciałem w górę. Przez chwilę nogi zawisły w powietrzu, szukając opar-