Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kaplicznego ustronia szeleściły karty foljału przerzucane ręką wąską, przeduchowioną, niemal przezroczystą. Po chwili rozbrzmiewał jej głos słodki i melodyjny: Weronika czytała. Średniowieczne traktaty mistyczne, pełne głębi i naiwności dziecięcej — fragmenty dysput teozoficznych wnikliwe, subtelne, wyrafinowane — żywoty świętych przedziwne. Płynęły wyrazy proste a syte treścią jak jagody wina w porę jesieni, symbole tęczujące opalem w ust kraśnych wydźwięku, słów rzadkich przeczyste lilije...
Modlitwy ascetów, psalmy pokutne jawnogrzesznic, antyfony ponurych samotnic... Z dzikich ustroni, z surowych pieczar stuleci przebrzmiałych wionęły powrotnem echem litanje dusz umęczonych, melodje samodręczycieli, łkania smaganych biczowników... Ściekała krew od razów dobrowolnej męki, otwierały się rany-stygmaty, pęczniała posoka w sine znaki gwoździ. A na tę krew, na czerwoną, purpurową jak zgorzel pożaru krew sączyły się oliwą ukojenia chryzmaty zaziemskich obietnic...
Zczasem, nieznacznie, nieuchwytnie zmieniły się barwy i tony. Na chwiejnej rubieży szałów krwi i ducha wydźwignęły się kielichy nowych, dziwnych kwiatów. Usta Weroniki dumne i kuszące wygłosiły dnia jednego glossę św. Teresy:

— Przed życiem czuję — nie przed śmiercią trwogę,
Bo takie światy widzę tam, przed sobą,
Że mi ten ziemski grobową żałobą
I tem umieram — że umrzeć nie mogę...