Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A cóż mnie to wszystko do licha obchodzić może?! — odpowiedział niemal półgłosem i wezwał płatniczego, by wyrównać rachunek. Po chwili szedł już nerwowym krokiem wzdłuż esplanady...
W parę dni potem zrodziła się nagle chęć odwiedzenia pałacyku przy ul. Jasnej — zrazu nieśmiała, taka niby przypadkowa, nic nie znacząca — później, w miarę jak przeciwstawiał jej się rozum, coraz silniejsza, coraz bardziej tyrańska. Opierał jej się przez tydzień — potem uległ.
I poszedł tam w któreś popołudnie.
Dom był pusty. W dwa tygodnie po śmierci Pradery piękna, jednopiętrowa willa wyludniła się niemal zupełnie. Prócz dozorcy i starego Święckiego nikt tam nie chciał mieszkać. Nawet zrównoważony i pełen flegmy narodowej ambasador amerykański, który zajmował za życia ministra prawe skrzydło pałacyku, przeprowadził się gdzieś do innej dzielnicy miasta. Dom osnuły wkrótce legendy tłumu, chaotyczna, irracjonalna przędza opowieści i gawęd. Podobno straszyło we willi...
Może temu zawdzięczał Pomian łatwość, z jaką udało mu się wtargnąć do wnętrza. Uchylił cicho portal wchodowy strzeżony przez dwa kamienne lwy drzemiące w niszach i wśliznął się ukradkiem w głąb domu Pierwsze drzwi u wylotu klatki schodowej na piętrze, zastał otwarte.
Bez wahania wszedł. Nieugaszona ciekawość kierowała krokami na prawo w amfiladę pokoi uchodzących gdzieś daleko w głębi w korytarz do loggji. Wtem