Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Winien mi pan parę wyjaśnień, — rzekł nagle, skupiając na nim spojrzenie sennych, znużonych oczu.
— Proszę. Służę niemi w każdej chwili.
— Oczywiście pamięta pan ten wieczór, dwa lata temu, mniej więcej o tej samej porze, kiedy to pan, przechodząc mimo naszego schroniska, rzucił przypadkowo okiem w jedno z okien?
— No — tak. Pamiętam.
— Pan myślał wtedy o dżentelmenie w wieczornym stroju, w białej kamizelce, z monoklem w oku.
— Możliwe. Nie pamiętam zresztą. Tak błahy szczegół. —
Szantyr zaprzeczył energicznym ruchem ręki.
— Dla mnie nader ważki. Pan musiał myśleć wtedy o tym człowieku w sposób bardzo intensywny.
— Tak? Z czego pan wnosi?
— Bo począwszy od owej chwili, od tego jednego pańskiego spojrzenia obraz tego wytwornego jegomościa prześladował mię bez przerwy.
— W jaki sposób?
— Widziałem go wciąż przed sobą oczyma duszy; śnił mi się przez całą najbliższą noc. Pan musiał nienawidzić tego człowieka!
— A to dlaczego? — zapytał Pomian, blednąc mimowoli.
— Pańska nienawiść ku niemu udzieliła się i mnie. Wie pan, co mnie u niego najwięcej drażniło?
— Nie domyślam się.
— Jego monokl — ten wstrętny, wyzywająco wci-