Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przechodził tędy w wigilję niedoszłego z Praderą spotkania. Zatopiony w myślach o nim i o tem, co miał im obu przynieść dzień najbliższy, zabłąkał się w czasie przechadzki wieczornej w uliczkę Ptasią i dotarł aż do przytuliska.
Sytuacja obecna miała nawet szczególne podobieństwo do pewnego momentu sytuacji z przed dwóch lat: podobnie jak wtedy, spojrzał i dzisiaj niespodzianie w to pierwsze okno na skrzydle z zieloną firanką i podobnie jak wtedy, odbił się w niem refleks zachodu. Lecz była i różnica... Tak, tak... Wtedy, w wigilję groźnego dnia ujrzał za tą szybą coś więcej. Ujrzał czyjąć bladą, wymęczoną twarz z hektycznemi wypiekami na policzkach — znużoną życiem twarz jakiegoś mężczyzny. Spojrzenia ich spotkały się i splotły na sekundę. Potem opuścił głowę i poszedł dalej, mijając przytułek... Dziś szyba była pusta: odpowiedziała mu tylko czerwonym refleksem słońca... Tak, tak — na tem właśnie polegała różnica między chwilą obecną a tamtą — z przed dwóch lat...
Wtem zakiełkowała pewna myśl i w paru sekundach rozrosła się do rozmiarów postanowienia; z tym człowiekiem należało się koniecznie zobaczyć. Należało skorzystać ze sposobności i wyszukać go wśród tych biedaków i starców. Coś nieprzezwyciężonego ciągnęło go ku niemu. Kto wie, czy go nie szukał już od dawna? Czy ten uporczywy sen, powtarzający jedno i to samo od paru tygodni, nie był wskazówką, gdzie go należało szukać?