Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niczą aferę z ul. Jasnej — ale nikt nie zdobył się na głębokie i zdecydowane postawienie problemu; jak zwykle u nas, same półsłówka, nieśmiałe, co krok cofające się za szaniec codzienności domysły, banalizujące fakt, płytkie i trywjalne przypuszczenia.
— Panowie! — ostrzegał trzeźwy głos w jednej z gazet. — Panowie! Tylko nie wprowadzajmy w sferę pospolitej zbrodni żywiołów metafizycznych! Wszystko, tylko nie to! Bo przepadliśmy z kretesem!
Ostrzeżenie odniosło zbawienny skutek. Odtąd sprawę trzymano w ścisłych szrankach „rzeczywistości praktycznej“. Sfora wyżłów policyjnych węszyła po staremu za tropem mordercy, a sędziowie śledczy, wierni „wypróbowanej przez lata doświadczenia metodzie“, wysilali swe mózgownice na wściekle pomysłowe indagacje świadków.
Rezultat był żaden. Po miesiącu dochodzeń śledztwo stanęło na martwym punkcie. Sprawa utknęła w jakimś ciasnym zaułku, z którego nie było wyjścia ani w prawo, ani w lewo. Wypadało chyba zatrąbić do odwrotu. Lecz na to zabrakło już odwagi i... szczerości względem siebie samych...
Jeden Pomian zrozumiał od początku istotę tego, co się stało. Po pierwszych dniach oszołomienia, wywołanego nagłością faktu opamiętał się i zaczął analizować. Powoli skutki udaru, który przyszedł znienacka w chwili najmniej spodziewanej, ustąpiły na plan dalszy, a pojawiło się ogromne, wmyślające się coraz głębiej w sprawę zdumienie. Zbieg dziwny okoliczności,