Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Parker — rzekł Znicz, powstając również — ma rację. Przez pośpiech możemy popsuć wszystko.
Pani Ira milczała.
Skierowano się ku przedpokojowi. Parker jeszcze raz rozejrzał się badawczo dokoła. Obejrzał również starannie drzwi i zamki, ale żadnych śladów najdrobniejszego choćby ich naruszenia nie znalazł.
— Jak mówiłem — zauważył — niema zamku dla złodzieja. Jeszcze przed południem — dodał — przybędą tu moi pracownicy, a teraz już zostawię jednego z towarzyszących mi ajentów na waszym dachu.
Po tych słowach uścisnął rękę Znicza i skłonił się głęboko jego małżonce.
A gdy wyciągnęła do niego dłoń, rzekł, uśmiechając się do niej, jak do dziecka:
— Niech pani wielkiego męża, który zaszczyca mnie swą przyjaźnią, będzie spokojna. Zniczowi włos nie spadnie z głowy.
— Widzisz — zawołał na to wesoło Znicz — jak poczciwy Parker dba o nas! Idźże więc, połóż się jeszcze, bo i ja muszę odpocząć cokolwiek przed podróżą.
Pani Ira uśmiechnęła się tylko, a zaledwie zamknęły się drzwi za naczelnikiem policji, rzekła:
— A jednak ja go widziałam tu we drzwiach gabinetu.