Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

domowych, pchała ich i ciągnęła na Zachód. Widzieli przed sobą nie koniec wojny, lecz osiągnięcie upragnionego celu. Nie znali dobrobytu europejskiego, lecz pożądali go, a magiczna siła nowoczesnego Czingisa czarowała ich i porywała. I jakkolwiek broń europejska zmiatała dziesiątki tysięcy, na ich miejsce, niewołane, gotowe na śmierć, szły natychmiast nowe zastępy.
Widok przerażający ogromem i dzikością.
Pokonać te masy rozfanatyzowane, zadać im cios stanowczy, zdawało się niemożliwością, wytężono więc siły już tylko dla ich powstrzymania, liczono na wyczerpanie się zapału.
Ale dotychczas i to wyrachowanie zawiodło.
Walka toczyła się szybko i ciężar naporu rozstrzygał.
I oto w pierwszych dniach września, jak grom, uderzyła w Warszawę — choć w głębi serc przewidywano, że wkońcu nadejść musi — okropna wiadomość o przerwaniu frontu europejskiego przez Azjatów.
Przerwali go niemal w samym środku, wojska sprzymierzone ewakuowały Brześć Litewski, droga do Warszawy była otwarta!
Przypomniał się rok 1920-ty. Tylko cud mógł zbawić Polskę i Europę.
I oto te świątynie Pańskie, w których ostatniemi czasy zbierały się tylko garstki wybrańców Ducha, świątynie, których dzwony stały się ra-