Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciętymi wrogami, bo raziła i gniewała ich, zarozumiałych niedouków, wszelka wyższość umysłu, przeciwstawiająca się im i zbijająca z tropu argumentami, których sami nie byli w stanie zbudować. Lubowała się więc ta warstwa ludzi w górnolotnych, jaskrawych frazesach, w krasomówstwie, grającem na namiętnościach, pustem i jałowem, ale działającem na ich wyobraźnię, w połowie jeszcze lub trzech-czwartych brutalną i prostaczą.
W środowisku tem Ludek był apostołem.
Postawny, wymowny, oczytany, bez skrupułów, zakochany w sobie i pewny siebie, z manierami i próżnością kabotyna, sprawiał wrażenie na tych pół- i ćwierć- główkach, gdy szermował fajerwerkami frazesu w imię praw „ludu“. W istocie jednak potrzebował tego „ludu“, w tym „ludzie“ tylko widział zaspokojenie swych ambicyj, nie mogąc zdobyć uznania w kołach prawdziwie inteligentnych, które też szkalował przy każdej sposobności.
Zwłaszcza względem Znicza żywił zawiść i nienawiść gwałtowną, jakkolwiek swego czasu szukał oparcia i uznania w szeregach jego właśnie stronników.
Poznany wszakże, jako głowa płytka i bez charakteru, skazany był w tem środowisku na odgrywanie roli tolerowanego pionka. Doznawszy więc raz i drugi porażki w starciu słownem z posłem warszawskim, opuścił szeregi tego, którego już