Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

my i miłości, gdy zaś stanął przy nich, wyciągnęły jednocześnie ręce ku niemu.
I znikły drobne ręce kobiece w uścisku szerokich jego dłoni męskich.
Nie padło przy tem ani jedno słowo. Bo słowa były zbyteczne. Im bardziej rozwija się serce ludzkie, tem częściej gest starczy za słowo. Oczy przemawiają wymowniej, niż usta.
Podawszy paniom płaszcze, ujął obie pod ręce i wiódł szerokiemi, płaskiemi schodami ku wylotowi ulicznemu.
Po schodach spływał już tłum uczestników obchodu. Rozbrzmiewały dokoła rozmowy ożywione. Czasem wybuchał kaskadą srebrzysty śmiech młodości. Może tam w niejednej głowie huczało jeszcze echo ostrzeżeń, rzuconych z mównicy obchodowej, ale radość życia, beztroska przemagały przykre uczucie niepokoju. Chłodny wieczór wabił rozrywkami w parkach i na obszernych bulwarach, w pawilonach tańca i ćwiczeń sportowych, śpieszono więc tam po zadośćuczynieniu obowiązkowi patrjotycznemu. Połyskiwały oczy, rumieniły się twarze, rozpierało piersi błogie uczucie zadowolenia.
Gdy wszakże do fali tej wmieszała się gromadka przybyszów z Dalekiego Wschodu, to zdawałoby się, że spływa zimna kra po ciepłym potoku letnim. Tak biło od niej chłodem. Przesuwając się obok Znicza, stojącego już ze swemi paniami na