Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostrożnie i wychylił głowę. W małej sionce, dzielącej izbę od podwórza, nie było nikogo. Stwierdził to odrazu, drzwi bowiem, wiodące z sionki na dwór, stały uchylone, i wpadające przez otwór światło dzienne oświetlało ją dokładnie. Przestąpił więc próg i ruszył ku drzwiom zewnętrznym. Ale zaledwie wyjrzał przez nie, oczy jego zaświeciły radością, serce zaś zabiło gwałtownie.
W odległości kilkunastu kroków od chaty, w ciszy wczesnego poranka, wiejącego jeszcze chłodem, stał wspaniały, wysmukły helikopter — zapewne ten sam, który ich tutaj przywiózł — zasłaniając swym kadłubem widok dalszy.
Lecrane ośmielony wychylił głowę przez drzwi. W tejże chwili doleciał go cichy szmer z poza chaty. Cofnął się więc szybko. Teraz szmer wzmógł się nagle, wnet jednak ustał, aby znów się powtórzyć jeszcze dobitniej. Tym razem inżynier uśmiechnął się i wyjrzał śmiało.
Pod ścianą na przyźbie siedziało czterech Mongołów, uzbrojonych w karabiny i szable, i, pochyliwszy głowy na piersi, chrapało spokojnie. Ogarnął ich mocny sen poranny widocznie po całonocnem czuwaniu.
Inżynier rzucił okiem na helikopter. Drzwiczki, wiodące do wnętrza statku, były otwarte, a od proga ich zwieszały się schodki. Na prawo i lewo od chaty widniał gęsty żywopłot na dość wysokim nasypie. Z poza niego dopiero nadlatywa-