Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziennem widać było w dole zarysy gór. Zarysy te stawały się coraz wyraźniejsze i zdawały się zbliżać ku statkowi. Widocznie helikopter opuszczał się w dolinę.
Tak było istotnie. Wkrótce błękit niebios zniknął i widniały już z obu stron statku tylko czerwone zbocza górskie.
Młody inżynier tak zapatrzył się w ten widok, że nie spostrzegł, iż głowy Azjatów zwróciły się ku niemu, i po chwili leżał powalony na poduszki kanapy.
Ela krzyknęła przeraźliwie, a jeden z Azjatów nacisnął guzik elektryczny, tkwiący w ścianie.
Rozwarły się drzwi, wiodące do przedniej części statku. Jeszcze dwóch Mongołów wpadło do kajuty i, rzuciwszy się na jeńców, przewiązało im oczy chustkami, podanemi przez dozorców.
I znów słychać było tylko szum śmig helikoptera. Trwało to jednak już tylko chwilę, bo nagle statek drgnął lekko i szum śmig ustał.
Więźniowie usłyszeli szybkie kroki i otwieranie drzwi statku. Do kajuty wpadł prąd świeżego powietrza, a z nim obce głosy. Nie ulegało wątpliwości, że statek stanął u celu podróży.
Do kajuty musiało wejść jeszcze kilka osób, zapewne obcych, bo słychać było liczne kroki, ożywioną wymianę zdań i okrzyki, jakby zdziwienia.
Nagle więźniowie uczuli, że są chwytani silnemi rękoma, unoszeni przez postacie, cuchnące