Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strony „Cida“, zwalnia jakby biegu i leci teraz równo z jednakową szybkością, wciąż wysunięty nieco naprzód przed naszym helikopterem.
Montluc przypatrywał się z zajęciem tym manewrom, wychwalając od czasu do czasu krótkiemi, wesołemi okrzykami sprawność niezwykłych statków. Ela, uspokojona wzmianką Lecrane‘a o turystach japońskich, przyglądała się obojętnie odległym sylwetkom tak, jak i innym przesuwającym się szlakami powietrznemi samolotom różnych typów i wielkości. Lecrane‘a jednak, który wziął na siebie bezpieczeństwo narzeczonej, zaczęło niepokoić to uporczywe, choć na znacznej odległości, eskortowanie „Cida“ przez oba samoloty azjatyckie.
Nie dał wszakże poznać po sobie niepokoju, choć stopniowo ogarniało go wrażenie, że są to dwa drapieżne ptaki, czekające na chwilę odpowiednią, aby uderzyć na wroga.
Gdy wszakże wrażenie powyższe skrystalizowało się w jego umyśle, prawie natychmiast przyszła za niem refleksja, i roześmiał się w duchu z takiego przypuszczenia.
Wszak może w każdej chwili opuścić helikopter na ziemię i znaleźć się w okolicach zaludnionych i bezpiecznych Niemiec środkowych. A zresztą sygnały alarmowe, wysyłane aparatem radjotelegraficznym, sprowadziłyby natychmiast samoloty policyjne, patrolujące na szlakach powietrznych.
Obawy więc były złudne.