Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Montluc obrócił się szybko ku nadchodzącym.
— Dobry wieczór! Właśnie wytoczyłem samolot z hangaru. Możemy ruszyć choćby zaraz.
Przy tych słowach otworzył drzwiczki pojazdu, a gdy Jules podawał rękę Eli, dodał, wskazując głową w stronę, w którą był zwrócony w chwili nadejścia narzeczonych:
— Co za dziwne statki!
Istotnie, w odległości kilkudziesięciu kroków, przed sąsiednim hangarem stały dwa helikoptery niezmiernie długie i wysmukłe o potężnych śmigach i wysokich podwoziach, czyniące wrażenie os, wysoko podniesionych na łapkach.
— Rzeczywiście! — zauważył Lecrane, spojrzawszy na oryginalne samoloty, ale, widząc, że Ela siedzi już na swem miejscu, wskoczył do helikoptera i zatrzasnął drzwiczki.
Montluc nacisnął lewar, samolot, oderwawszy się z miejsca od ziemi, wzbił się lekko w przestwór i, zanotowany przez służbę bezpieczeństwa, ruszył na wschód szlakiem przepisanym.
Spojrzawszy na altymetr i kompas, pilot wstrzymał dopływ prądu z małego akumulatora, umieszczonego pod jego siedzeniem. Zdawałoby się, że samolot szybuje bez silnika, a jednak śmigi poziome i pionowa obracały się bez przerwy z jednakową szybkością.
Sprawdziła się bowiem zapowiedź Tesli, dana jeszcze na początku dwudziestego wieku, po