Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzeń, zasłaną krzewami, które wydawały się podobnymi z oddali do chmurek mgły zielonawej. Gdybym tu umarła w tej chwili, gdybym się zsunęła w wodę i utopiła, pożarłyby mię raki i robactwo, a ta woda igrałaby nade mną tak samo cudownie, te ryby tak samoby się pluskały i ta rozkosz, co idzie z rozkwitłej ziemi, szłaby tak samo dla innych...
Po chwili, wzdychając gorzko, znowu mówiła do siebie:
— Kto upada, ten ginąć musi. Śmierć przychodzi do nas nie z pompatycznym mieczem, nie ze zdradzieckim sztyletem, ale z brutalnem żegadłem rzeźnika. Z uśmiechem zabija według praw swoich, według swego obrachunku... Niemasz litości w tem wszystkiem... Och, a czemuż my ją czujemy, po co i na co?...
Po chwili, głucho płacząc, osunęła się twarzą na ziemię. Bardzo długo leżała tak rozbita w sobie i jakby unicestwiona. Dopiero świst jakiegoś pociągu, zdaleka przebiegającego równinę, obudził ją i przywołał do rzeczywistości. Wstała z pośpiechem, oczyściła suknię i coprędzej udała się w stronę dworca, którego czerwona dachówka jaskrawo widniała na horyzoncie. Gdy, zdyszana od prędkiego chodu, przebiegła dworzec i znalazła się na peronie w celu zasięgnięcia wiadomości, kiedy najbliższy pociąg odchodzi do miasta, zobaczyła «tego pana». Stał oparty o żółte sztachety, miał, jak zwykle, oczy spuszczone, a jednak widzące każdy szczegół, i uśmiechał się po swojemu. Gdy weszła na peron, raz tylko podniósł na nią oczy, ale ona zrozumiała natychmiast ich wyraz, mówiły do niej ja-