— No, klacz w żadnym razie! — roześmieli się obadwaj przyjaciele.
— Coś-ci spsociłem językiem! Inaczej pewnie trzeba powiedzieć. Bieda! W ciągu lat mowy w ustach nie miawszy, zapomniał...
— A ileż owych lat przeszło?
— Lat dużo. Dwadzieścia siedm lat będzie. A panowie, przepraszam za natręctwo, z Litwy może?
— Nie, my nie z Litwy, — odrzekł Piotr.
— Ja z Królestwa... — dorzucił Wolski, — a ot, Rozłucki sam nie wiem skąd...
— Z Rosyi... — mruknął ex-oficer.
— Z Rosyi... — westchnął Bezmian, — szerokie słowo...
— Bardzo...
— Och, szerokie! Po świecie jechać — Chiny, Japonia, Wielki ocean, Ameryka, Atlantyk, a słowo to za tobą — tu jak tu...
— Czemu? Czasby wolnością odetchnąć.
— Czasby! A nie może nasz brat. Długo posłuszeństwa uczyli, — wyuczył się. Kiedy to na „schodkach“ o wolności perorował, a sam, co ona, nie wiedział. Język naderwało — mówić zapomniał. Teraz, jako ten żak na wakacyach, — czy aby nauczyciel nie podgląda...
— Niedobrze! Polak z dawien dawna wolnym był człowiekiem.
— A z dawien dawna — dak, — ale wspak! To było. Teraz się oduczył.
— Cóż to jest owa katorga? Więzienie jakie?
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/196
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
190