Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
186

wodospadów, rzek, stepów i pól uprawnych. Ileż to oczy napatrzyły się pracy, geniuszu, tyranii, hazardu, wysiłku, pasyi, ambicyi, niewoli i rozpusty człowieka!
Wszystko to wydało ze siebie jedno pragnienie, zestrzeliło się w jednę dążność: — lecieć w niebiosa... Wszystko na lądach i morzach stało się sprawą znaną. Nowe i ważne było tylko jedno.
Patrzenie w morze podniecało ducha. Widok pienistych obszarów biczował wolę i smagał wyobraźnię...
Wolski ocknął się. Po dzikich parskaniach, stepowem ziewaniu i odchrząknięciach, które mogłyby zbudzić rotę śpiących żołnierzy, „proboszcz“ zapytał, która to jest godzina. Rozłucki spojrzał na zegarek i oświadczył, że blisko czwarta. Gasła już sierpniowa noc. Błękitem napełniał się przestwór. Srebrnoszara powłoka niepostrzeżenie rozjaśniać poczęła odległości.
Jak codziennie, dwaj przyjaciele mieli wyjść na wschód słońca. Wolski, tęgi, masywny wielkolud, wylazł ze swego legowiska. Zakrzątnął się około mycia, — czesał gęstą, a dobrze już podsiwiałą czuprynę. Wnet był gotów. Wdziawszy cieplejsze okrycia, wyszli na pokład.
Przedświt rozniecał się nad wodami. Srebrzysty półblask uwydatniał fal grzbiety i przeguby. Pieniły się teraz wyraźnie wełniste warkocze po obudwu stronach brózdy morskiej, wyżłobionej przez statek. Na wschodzie zaczerwieniła się ranna