Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
161

naftowe lampy. Nikt przy tym stole nie siedział, lecz od pierwszego rzutu oka widziało się, że tam właśnie jest trybunał. Wolski przysiadł na ławie w pierwszej sali i zatrzymał tam Piotra. Był wzburzony, zgorączkowany, wewnętrznie przejęty swą sprawą i okolicznościami jej towarzyszącemi w sposób charakterystyczny, jak to bywa z ludźmi, którzy są pod ciężkim zarzutem w sądzie. Jeżeli mówił o jakim przedmiocie postronnym, to widać było, że o nim prawie nie myśli. Twarz miał zniszczoną, przeżartą przez jednostajne zmory, które wnętrze jego szarpały. Piotr przypatrywał mu się z ukosa i zadawał sobie pytanie, czy ten człowiek popełnił zarzucane mu występki, czy nie. Nie przyszedł do żadnego przeświadczenia.
Ludzie, siedzący na ławach, drzemali. Było ich kilku. Jeden z nich był to prostak o rysach pospolitych, drugi, ubrany z waszecia, trzeci jakiś miejski jegomość wytarty, w długim surducie z ostrzyżoną „na jeża“ głową, czwarty — mieszczanin w długich butach, piąty, typowy podlasiak, o rysach suchych i czarnych a siwych oczach. Spoglądali na Wolskiego nieufnie, pogardliwie i z nienawiścią. Szczególniej ów trzeci z rzędu, młody w długim surducie, o krostowatej twarzy, powleczonej anielskim uśmiechem, mierzył go wciąż oczyma od stóp do głów, jakby mu brał miarę na trumnę. Wolski milczał, sapał, poprawiał na sobie, a raczej szarpał przyciasne ubranie. Piotr trącił go w bok i zapytał, kto są ci ludzie. Odpowiedział, że to świadkowie. Zaraz też począł wyłuszczać długi i nie-