Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
232

mienie i bezwładnie na nich uklękła. Patrzyła się w jego twarz, w jego oczy.
Stał przed nią i przypatrywał się również, dziwiąc się temu zdarzeniu, jakby z własnej jego duszy wydartemu, z ciężkiej jego niedoli...
— Zobaczyłam cię, jakeś tu szedł... — rzekła po cichu.
— A tak, szedłem tą drogą.
— Sam tak idziesz?
— Sam.
— Masz mundur powalany.
— A tak, powalałem mundur.
— Jesteś taki bardzo blady... Zmęczyłeś się...
— Nie jestem zmęczony.
— Piotrusiu, Piotrusiu, moje dzieciątko...
— Taniu...
— Roszowa już tam niema w automobilu... — rzekła z pokorą, żebrzącą u jego nóg, ze wstydem bez granic.
— A gdzież jest?
— Kazałam mu wysiąść pod miastem.
— Dla czego?
— Bo pewnie z nim nie chciałbyś wsiąść.
Wściekły, niemal zwierzęcy rzut męczarni i płomienisty wybuch dumy porwał się z jego piersi nanowo i zamarł na ustach. Piotr żuł w zębach wyraz okrutny, straszliwy. Spojrzał na nią — i przeczytała w jego oczach ten wyraz.
Jęcząc, wstała z klęczek. Chwiała się tu i tam. Bezsilnie zawróciła, pchnięta jego spojrzeniem, i odeszła na nogach jakby spętanych, które się