Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
204

wać i całemi godzinami patrzeć w przestwór. Była to druga połowa sierpnia. Owoc ogrodu dojrzewał. Gdy upalne promienie padały w kręte uliczki, czerwieniły się ogromne jabłka, kiedyindziej ukryte, i wynurzały spod liści ciężkie grona żółtych, zwisających gruszek. Z górnego okna ogród ten wyglądał, jak niedostępna, zaciszna świątynia, a tajemnica dojrzewania w niej owoców z dnia na dzień stawała się coraz głębiej odczuwanem przeżyciem duchowem. Upał letni istniał, zdawało się, dla tego sadu jedynie. Stwarzał i wydobywał zeń nieuchwytny zapach owoców, rozprowadzał ich barwę między jednolitemi liśćmi. Księżyc zakradał się po nocach w te tajne, wąskie uliczki. W jednych zostawiał cień, najczarniejszy, na jaki stać głęboką noc, a w innych rozpościerał czarodziejskie marzenie swego blasku, jakby uwidocznianą tajemnicę nocnego miłosnego snu. Chłód wtedy i mrok, tający się pod ciężarnemi gałęziami, spajał się z milczeniem. Trwały świątynne, bezszelestne godziny, podczas których tajemnica dokonywała się w mroku. Sufit pokoiku był niski, meble najzupełniej skromne, okienko małe. To też Piotrowi śniło się wciąż, że jest w więzieniu. Siedział przy oknie długo nieraz w noc i śnił na jawie, że jest w więzieniu nie tylko materyalnem u ludzi, u wypadków, u losu, ale w więzieniu u samego siebie. Patrzał w ogród, jakby w oblicze milczącej wyroczni i chciał w niem wyczytać odpowiedź, czy kiedy wybije godzina wolności. Czuł, że w jego piersiach leży, czeka i wolno, równo, zdrowo bije