Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stanęła przed ich źrenicami na zachodnim skłonie nieba i gnała ku nim właśnie trąba czarna, ukręcona z powietrza i z wody.
Zwara wodna poderwała się z miejsca niskiego, a wiatr lotem po drogach kołowych zawijał ją w lej, skaczący po morzu i trzepiący się w pianach, jako ryba niezmierna.
Powietrze, rzutem z okolicy wyższego do niższego ciśnienia popchnięte, złączyło się z wirem wodnym, jakby go pocałunkami poderwało do siebie.
Słup czarny środkiem morza z zachodu ku wschodowi gnał, wirując.
Ponad tymto czarnym krążelem rozpostarła się potężna ciemna chmura, wylewająca strugi deszczu.
Wokół górnego łba potwory tłukły się masy porozdzieranych obłoków, pędząc od wnętrza wiru ku jego bokom wygiętym.
Zgasło do cna słońce w potopie ulewy.
Z dnia jasnego nagle ciemna noc się stała.
Błyskawice raz wraz rozpalały niezłomne ściany wieży lecącej, a grzmot rozbijał się w obrębie jej zakola.
Obadwaj bracia rybacy rzucili się do ucieczki.
Lecz w którękolwiek pomknęli się stronę, wiosłami pracując, zawsze wirowy bieg wichury gnał ich ku środkowi zjawiska.
Stargane zostały płótna żagli.
Gdzieś się sieci podziały.
Wyrwały się z rąk i pognały w burzę remy wioseł.