Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z Osłanina, z Mrzezina, z Rewy, z Gnieździewa, z Oxywia, czy tam z Gdyni.
Tak to dnia jednego, w samym zaczątku jesieni, bracia Kąkolowie, starszy Józef, Marycin, i młodszy, przezwiskiem Litak pociągnęli na pojazd w tamto morze.
A wyruszyli zaś głęboko jeszcze nadedniem, o dobrze ciemnej nocy, gdy pochodnica zaranna sama jeno stała w niebiesiech, jako blask rozogniony.
Łagodna bryza zachodnia skrzydła płócienne wydymała, gdy za Borem białe, wysokie brzegi ledwie w mroku widoczne mijali.
Józef, jako należy starszemu i przedniemu w maszopstwie, jechał przodem w swej kwaczy, patrząc się wiernie na gwiazdę.
Jan ciągnął za nim posłusznie, w brózdę bratową, helmąt steru ledwie ledwie dotknięciem dłoni wprawiając.
Podobnie jako brat starszy, z gwiazdy pochodnicy spojrzenia nie zdejmował.
Pierwszy się oto brzask niecił za helskim staroborem, gdy dwie pomorzance kępę, głowę gołębia, półokręgiem dalekim na toni okrążały.
Na bystrz ciemną spłynął, przedświt niejasny a w serca braci rybaków niejasna spłynęła radość.
Obadwaj tam nieruchomi jednako, jakby z kamienia wykuci, szuty jeno swych płócien pociągając, aby się podmuchowi przeciwiły, dusze swe blaskiem niebiańskim poili.
Chwalili bezsłownem czuciem w pokorze prostych serc Pańskie poranne dzieło.