Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tam, gdzie za czasów niemieckich puszcza się zaczynała dla niemieckiej siedziby, na skraju wielkiego lasu helskiego, — a gdzie dziś wre i kipi najbujniejsze właśnie życie, założono niegdyś cmentarzysko dla wyrzuconych przez morze bezimiennych i nieznanych topielców.
Mieli leżeć w pustce zupełnej, w ciszy bezwzględnej, w lesie głuchym między Jastarnią i Helem.
A oto stało się, iż leżą między nowo zbudowaną stacyą kolei żelaznej, i między świetnie zbudowanemi gościnnemi domami dla rybaków wędrownych, dla Kaszubów, szukających pracy na morzu.
Nanowo otoczyło ich życie, — przyszło za nimi, do tej bezimiennych pustelni.
Pewnie, że obojętną jest sprawą dla pokonanych przez morze, dla jego ofiar bezsilnych, czy spać na dnie mulistem i być pożartym przez ryby i raki, przez gady i robactwo, — czy spać w litym piasku międzymorza, w ostępie boru głuchego, a być pożartym przez jego żaby i węże.
Lecz może matce sierocej, co w ziemi dalekiej po nocach czekała i pustki wiecznej nadaremnie prosiła się, aż do utraty ostatniej nadziei, o wieść, o znak od przepadłego syna, — lżej będzie, gdy jej sen wieszczy podpowie, iż między ludźmi spoczywa.
Może dla niej ulgą to będzie, gdy on po nocy tysiąc mil duchem przeleci, i u wezgłowia stanie, ażeby to miejsce mocą sennego marzenia pokazać, — iż nie tuła się na dnie morza.