Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łodzią samotną, przez wicher miotaną w przewałach?
Któż zdoła wysłowić odwagę, cierpliwość i pracę samotnego człowieka, aby się burzy nie poddać, noc przetrwać i trafić do brzegu!
Lecz i w cichy lipcowy poranek strach na rybaka czatuje u spokojnego wybrzeża.
Strach czatuje i tam nawet, wtedy nawet, gdy rybak sieć swą chce zarzucić u płazy tego miecza morskiego, u tylców tępych przylądka, gdzie się helska, niemiecka zatoka łagodnie w głąb lądu wygina.
Skoro rybak rzuci w wody kotwicę, by łódź nad głębią nieruchomo postawić i czekać na połów w spokoju, kotwica nie ima się gruntu.
Dzwoni pazur żelazny kotwicy o kamienie podbrzeżne, o skarpy potężne, pod piaskiem w opokę wkopane, o cegły czerwone, które w głębi pod zdziarami rdzewieją.
Z dna morza rumowie czerwone i kamień ciosowy wyziera.
Lęka się serce rybaka. Niemca dziś zawziętego, Kohnkela, lub Walkowsa, i strach wielkooki ogarnia Kąkolów i Walkowców potomka.
Serce, jego niepamiętne, jak u mewy, drży przed czemś strasznem i ciemnem.
Gdy bowiem rybak ucho nastawi wśród ciszy, dochodzą go dzwonów zatopionych rozgłosy i jęki.
Dziś na tem miejscu, gdzie stary gród słowiański się wznosił, — morze dzikie się pieni.
Gdzie stały kościoły i klasztor jeszcze w sie-