Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zaczajone pod falą wzburzoną osuchy, wypatrzył i wymierzył, gdzie w wierzchołku przylądka haki są najzdradliwsze dla brzucha okrętu, gdzie czatują istne wąwozy zalewisk między łachą a łachą.
Gdy w ciemną noc listopada morze poczęło ze swej głębi i dali wydawać najbardziej ponure łoskoty i ryki, gdy od niestrzymanej potęgi huraganu wyspa drżeć poczęła w posadach, skoki spiętrzonych bałwanów przesadzały wały wysokie, ryły jamy, pruły brzegi i nowe w międzymorzu wybijały wąwozy, a siwy, w swej straszliwości przeraźliwy żywioł morski wokoło suszę obiegał, — człowiek na wyspie rozpalał nad zdradzieckiemi pułapkami wielkie ognie, bujne stosy na najwyższych wzniesieniach.
Dawał nibyto ratownicze i zbawcze sygnały braciom ludziom, których wielkie denegi z miejsca na miejsce ponad głębiną ciskały.
Zdarzało się, iż sternik na korabiu, burzą szaloną miotany, zawierzył ludzkiemu pobratymcowi na suszy.
Nie wiedział, iż czeka nań u wybrzeża schowanego w ciemności, bardziej złowieszcza zasadzka, niźli burzy szaleństwo w otchłaniach, — iż się gotuje do skoku nienawiść, chciwość i zemsta, sroższa od najzacieklejszego podmuchu.
Gdy statek zwiedziony, a zwabiony do brzegu fałszywemi ogniami, ni to ryba bezmyślna, worał się w piachy, stanął w biegu, albo padał na boku, — pod pozorem ratunku czerń półzwierząt wdzierała się na pokład, od żądzy dysząca.
Z mroku nocy migotały wściekłe oczy i ma-