Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

syn słońca, zdrowy bożyc wcielony w ducha ludzkiego, wszystkowidzący i wszechwładnący rozum.

*

Nad borem znieruchomiałym i w głębokiem pogrążonym milczeniu, nad łagodnem zachyleniem się drzew, które tworzy ostatnie zakończenie półwyspu, — zakręt ukojenia, — lśni pełnia księżycowa.
Za tem półkolem uciszenia łagodne morze w blasku miesięcznym igra srebrnem falowaniem.
Sen głęboki zstąpił na ziemię i na morzu panuje.
Zacichły ptaki w boru, mocno trzymając się swych łożysk snu zakrzywionemi szponami.
Zapewnie śpią nawet ryby, ocierające się wielobarwnemi łuskami i najeżonemi skrzelami o bujne, dziwaczne i fantastyczne krzewy wodorostów.
Nawet igranie morza z blaskiem księżyca nierzeczywiste jest i uroku pełne, jak sen.
O, śnie!
O, niepojęta siło odradzania nas do życia rzeczywistego i przeistaczania w inną naturę!
Nasycasz ciało nowemi siłami, a w tymsamym czasie nosisz nas o setki i tysiące mil od miejsca, gdzie powłoka nasza spoczywa.
Nosisz nas po przestworach i głębiach, czyniąc z nas istoty inne, niż jesteśmy na ziemi, — lekkie, zwinne i lotne.
O, śnie, tajemnicza potęgo!
Z żebraka i bezdomnego włóczęgi, zażywa-