Wasyłyno, daj temu panu wielki garnek kawy, on ma daleką drogę przed sobą.“ A mameczka inaczej: „A może by państwu coś na drogę pożyczyć?“ I pożyczała. Trudno. Trzeba odżałować, pożyczą, odjadą, nie oddadzą i nie przyjadą więcej. Ale u nas sami mili. Pamiętam kiedy tatko był proboszczem tutaj w Jasienowie, przyjeżdżała do nas pani kasztelanowa, ach, jaka śliczna! Tęga, tęższa ode mnie, a rozmowna! Ideał! Nawiezie sobie panienek sporo. Prasowanie, prasowanie na gwałt. Wszystkie poszewki, wszystkie prześcieradła wyjeżdżały ze strychu do łóżek. Panienki cieniutkie figurantki, same starsze, językowo uczone. To po francusku, to po niemiecku — (Zwróciła się do dziedzica: Pańska mameczka takie same wozi z sobą.) A cnotliwe! cały dzień tylko o cnocie i wieczorem także. Od tego czasu znam cały Stanisławów, jakbym tam była. Panienki opowiadały, że w Stanisławowie była taka księżna, co trzymała sobie Murzyna, chcę mówić Araba, no takiego czarnego, niby to do koni, a naprawdę do niecnoty. I to księżna! Czekaj, Sławku, wiem co mówię. To jest, ja nie wiem, ale panienki wiedziały — wszystko o cnocie — całkiem dokładnie. Bardzo lubiłam panienki i tych gości. To z wielkiego świata! I nas tam zapraszały do dworu. Ale to bardzo daleko, gdzieś za Stanisławowem. Teraz pan profesor Konik przychodzi co soboty, to pociecha, to szczęście. Wczoraj czytał nam uczuciowo, co powypisywał ten pan, jak mu tam, aha, Rzewuski. Hrabia ale piśmienny. To wydanie nazywa się „Zaporożec“, to o Kozakach. Mój tateczko — ksiądz i bez wąsów a Kozak z Kozaków — wciąż śpiewał o Ukrainie. Pan profesor czytał bez końca, czytał, a ja nawet nie zdrzemnęłam, dumałam o tateczku. Już mi łzy musują, zbiegają niczym mój porzeczniak, a tu kolacja, kolacja na karku. Zmartwienie. — Księdzowa mówiła coraz pospieszniej. Tanasij mimo szczerych chęci, nie mógł wtrącić ani słowa. — Pytam was i pytam, Foko, co z Kałyną, a wy nic.
Foka chciał odpowiedzieć, księdzowa nie słuchała.
— Teraz o gości niełatwo. Zmartwienie. Jedni panowie Anglikanie jeszcze przyjeżdżają wiernie. Uwzięli się na nasze ryby. To od dawna, z pokolenia w pokolenie, nasze ryby już ich znają na pamięć, nie dają się łapać Anglikanom. Myślałam dawniej, że będzie z nich jakaś pociecha. — W konwersacyjnym zapale zwracała się coraz częściej do dziedzica: — Z angielskiego czytałam przecież sporo książek od pani kasztelanowej i od ciotki Pulcherii z Horodenki. My w zimie wciąż
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/73
Wygląd
Ta strona została skorygowana.