rzekł, huk jak bliski piorun, taki jak wtedy kiedy skały na Rzece rozsadzali, rozsadził las. I nie dziwota, las przerąbany, nie ten co dawniej, nie oparł się. Po tym huku on sam, Lewiatan, zjawił się poniżej lasu, jak gdybyśmy go wygadali. Stanęliśmy w szeregu, pamiętam to, Mandat, Giełeta, Matarha, Łesio, Bomba, Niauczuk, Witrołom, Dmytrejczuk, a ja na samym końcu. I cicho.
„Wracajmy biegiem“ — szeptałem. „Chyba tak?“ — odszeptał Łesio.
Tamci milczeli, czekali.
Te parę chwil jeszcze, z nieba były nam posłane, więcej nie. Tymczasem Lewiatan przybrał się w lepką maskę śniegu. Witrołom uspokajał: „Nie, to już koniec, widzicie przecie zasowa rozbita miękko, chodźmy na poprzek przed siebie.“
I zaraz zaczął się dla nas wszystkich koniec świata. Cichutko rosła ku nam jego paszcza, coraz wyżej ponad nasze głowy i otwierała się. Ależ nie! Z góry, z dołu, z boku cielska wysuwały się pyski. W ciągu chwil kilku puchły, wyrastały na tyle, co drzewa za setkę lat. Wyginały się, szukały.
Petrysko, wnuk waszego diaka, ten co go zwali Mandat, wkopał się nogami w śnieg. I wierzcie mi, śmiał się, jakby to była zabawa. Taki był. Toporem rozbijał biało-czarne pyski, ścinał. Ale gdzie tylko ściął, cicho i chytrze odrastały po dwa pyski coraz bliżej. Zapadł się po kolana, powyżej brzucha i krzyczał do Giełety: „Na pomoc, Połowyku!“, otworzył raz jeszcze usta i już ich nie zamknął. Połowyk miażdżył pyski toporem, dziobał czekanem, odrzucał łopatą. Na darmo. „Na pomoc, Matarho“, krzyczał także Połowyk. Matarha ryczał, ciskał się całym ciałem przeciw pyskom. A tu nowe pyski rosły, sunęły cicho, otwierały się, łykały. Połknęły najmocniejszych: Mandata, Połowyka i Matarhę. Już ich więcej nie widzieliśmy. Nie zląkł się Łesio, zataczał się w śniegu, zanurzał się, już zniknął, znów się wynurzał, stawał mocno, postępował przed siebie krzycząc: „Dajcie rękę, Petrysku, rękę Giełeto, ozwijcie się, Matarho!“ Coś tam zaskrzeczało w brzuchu Lewiatana, łamane kości czy zduszone głosy? Ale Łesio nie ustawał. Tymczasem puch śnieżny chmurą mięciutką lał się i przelewał się nam przez głowy, już dusił przez chwilę, zdawało się, że zadusi, ale zaraz przewiewał, a to co sunęło na nas, było twarde jak skała. Rozbijając czekanem Łesio posuwał się do środka, do samego twardego brzucha. Zdawało się, że miał szczęście, bo nowa paszcza nie wyskoczyła. Inni
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/473
Wygląd
Ta strona została skorygowana.