Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A teraz już mogę powiedzieć swoje o święcie?
Duwyd poddał się:
— Ja nie na przeszkodzie. Jeśli pan ksiądz pozwoli...
— Mówcie, mówcie, byle niezbyt długo — prosił ksiądz sennie.
Tanasij powtórzył uparcie i jeszcze głośniej niż przedtem:
— Ja się wciąż dziwuję, ja się codziennie dziwuję i pytam, czy Bóg naprawdę głuchy, czy tylko robi się głuchy na to, aby do Niego krzyczeć jak najgłośniej? Nie! On czeka, On tylko tego jednego chce, aby uśmiechać się do Niego bez interesu, a najwięcej z choroby i z kryminału, spod szubienicy i spod śmierci. I po to dał ludziom święto.
— Całkiem do rzeczy — uznał ksiądz — zgoda między nami i dość na dzisiaj.
Duwyd, bardziej buraczkowy niż jego chustka, przebrawszy miarę wódki przebrał także miarę w przejawach. Rozjaśnił się, krzyczał w rozczuleniu:
— Tanaseńku, to po chasydzku! A co ja mówię? Ja wciąż mówię: wam tylko pejsy brakują! Czepiacie się księży dobrodziejów przez dwadzieścia cztery godzin, śmiejecie się z wielkiego rabina kuckiego i z cudów, a dobrze się przyjrzeć, to u was pod masłem i pod pełechami — śliczne pejsy, aż lubo! Moje pejsy malutkie — westchnął Duwyd.
Tanasij zakończył głosem kaznodziei:
— Nie wyrzekaj, synku, na święto Boże, nie targuj się z Bogiem, nie oglądaj się na nikogo. Swobodnie świętuj! To u Boga pejsy najśliczniejsze.
— No to przedłużmy święto, zostańcie — nalegał Foka.
— Przedłużyć święto? — śmiał się Tanasij. — Czy ty wiesz sam, co mówisz? Przed końcem świata, kiedy nie będzie już durnych, anioł zatrembita: Od dziś co dnia niedziela! A któż go posłucha? Mądrzy pogonią za interesami, za pieniądzmi, za asekuracją, za czortem.
Duwyd wytchnął smętnie:
— Kiedyż to już przestaniecie nas straszyć końcem, Tanasiju?
— Właśnie skończyłem, bywajcie mi zdrowi. — Tanasij wstał.
Dziedzic popatrzył na zegarek.
— Już trzecia minęła, pora mi. — Wstał także.
— Ja godzin nie numeruję — mówił Tanasij — a świt to i mnie pora.