Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nieważne. Gdzie był watah, tam był, Tanasij wierzy, to dość.
Ksiądz wzniósł oczy:
— Skoro wierzycie, gospodarzu, powinniście się pomodlić za takiego, za takich, z sercem zamkniętym.
— I o przemianę — dodał dziedzic — czyż nie tak, panie Jakobènc?
Pan Jakobènc ocknął się, zadarł głowę, trwał w znieruchomieniu, dziedzic nalegał:
— Czyż nie sądzi pan?
Pan Jakobènc opuścił głowę, zaciął wargi, cedził leniwie:
— Latem, okno otwarte, zbłąka się czasem jakaś pszczoła. Czy inna ćma. Nieznośnie trzepie się koło lampy, oczom dokucza, miga, modlitwa, ha — —
Dziedzic przerwał:
— Ależ Bóg jest światłem, które nie oślepia, jeszcze zakrywa się, przyćmiewa, a szukające oczy dostosowują się do ciemni.
Pan Jakobènc ciągnął dalej leniwie:
— Co do mnie, gdy ćma-pszczoła zabrzęczy koło lampy, a potem mi spadnie na łóżko — macham chusteczką. Nie aby pacnąć, niech sobie lata! Wyobrażam sobie, jak temu, który ukrył się, brzęczenie dokucza...
— Dokucza? — przerwał porywczo Tanasij. — Cały świat dokucza Bogu dzień i noc, wątrobę Mu rozrywa, że ledwie może Hospod wytrzymać, a nikt Go nie ucieszy. Ucieszmy Go! W imię Ojca i Syna i Ducha świętego pomódlmy się za wataha. —
Tanasij wstał, przeżegnał się, mruczał, Inni gazdowie wstali i mruczeli również. Czasem jakieś głośniejsze westchnienie się wyrwało. Także Duwyd wstał, krzywił się męczeńsko, wodził błędnymi oczyma. Pan Jakobènc siedział nadal, podniósł głowę, zmrużył oczy, zawzięcie mierzył oczyma powałę.