Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tymczasem w święcie, jak się dotąd o tym wspomina, zrobił się czas bardzo niespokojny. Dołami, od stepów z Dniestru, spoza Dniestru wytrzepotali się buńczucznie Kozacy z czerwonym kogutem. Także Tatarzy chyłkiem z lasu w las zapadając, skradali się z ławą dzikich koni-luzaków, co same napadały, gryzły, zapędzały jak u Syrojidów oślaki. I z powrozami na ludzi. A stąd od nas, od podgórza, z zamków, ruszyli panowie z wojskami w żelaza zakuci. Twardo kazali opróżniać miasteczka i wsie podgórskie. Jedne podpalali, w innych kopali rowy, wznosili wały i festunki. Ludzie miejscy i wiejscy uciekali na zamki albo w puszcze. A tamci wojacy już ścinali się między sobą, wybijali się, topili w zasadzkach. Wojna to nie nasza rzecz, ale co gorsze, że pola cierpiały i siniały, chudoba marniała i głód już zaglądał. I wonczas za jednymi, za drugimi, za trzecimi, krok w krok, ślad w ślad, wstało ze stepów, z moczarów, zza Dniestru, z Dniestru, powietrze czarne, zaraza. Czarny czaban —
Tanasij przerwał, zawzięcie tarł chustką skronie, ciągnął zniemożonym głosem:
— W tym samym czasie zachorowała matka chłopca. Przez dwadzieścia lat od urodzin dziecka pracowała dniami i nocami, napełniła komory i izby po powały płótnem, liżnykami włochatymi, serdakami, wszelakim ubraniem. Wszystko białe, nie kraszone. Starczyłoby dla rodu aż do prawnuków. Spała coraz mniej, bo spieszyła się coraz więcej, aby nie było za późno. Jak pszczoła co całe życie swoje wkłada w wosk i miód, a potem łysieje, marnieje, tak ona ręce i oczy wprzędła i wetkała. Dla kogóż? Im bardziej rozszerzało się serce chłopca, tym bardziej jej się ściskało. Oczy zapadły, ręce zwiędły, tylko góry liżnyków świadczyły, że to ręce nie puste i oczy nie ślepawe. Jak ryba wyrzucona powodzią na kamień, łapała oddech, potem już nic nie jadła, tylko lizała wodę po kropelce. Potem już nawet wody przełknąć nie mogła, tylko powietrze chapała haustem. W końcu już dla niej powietrza nie starczyło. Chłopiec trzymał jagnięta przy kolanach, a matkę trzymał za obie ręce małe, ale spracowane, szorstkie i wygasłe. Co jej serce się ścisnęło, to jemu rozszerzało się do pęknięcia: „Trzymajcie się mnie, mamo, mocno.“
Oczy jej wyłaziły: „Trzymam cię“. — Pokazywała na serce. Wskazywała na jagnięta, szeptała: „Błogosławieni.“ I już.
Tanasij machnął ręką, był zmęczony, z uśmiechem oglądał słuchaczy.