wet po nocach w dusznej gospodzie, wymykali się na sen na siano, na sterty słomy, a nawet na trawę pod drzewa.
Tym szczęśliwiej oddychali i chłodzili się, kiedy pracowali na gałackim przestworzu wodnym, w widłach rzek, w sieci dopływów i plątaninie strug, wśród ukrytych w zaroślach zalewów i pozakręcanych zatok, na stawach, na niespodzianych głębiach i wirach. To znów na płyciznach zaledwie wodą przejrzyście powleczonych, na ławicach piachu, na łachach. I wreszcie w cienistych gęstwinach zarośli i trzcin. Foka i Sawicki wraz z żabiowcami kubikowali i oddawali drzewo dyrekcji, Mandlowi, który już zjawił się, i inżynierowi Walthew, o którym mówiono, że prawa ręka chiefa i że z ramienia kapitału. A inni robotnicy rozwiązywali daraby i talby, smarowali kłody tłuszczem, by nie pękały, dopiłowywali je, by były równiutkie i tak ładowali na długie galery. Przytwierdzali je linami do małych hałaśliwych parowców, które zwano tug’s. Te zaś wlokły powoli drzewo ku ramieniu Dunaju, zwanemu święty Jurij, i ku morzu. Ludzie górscy napatrzyli się dziwom, których jeszcze nie widzieli, a usłyszeli tyle języków, że najpewniejsze było rozmawiać na migi.
A wszystko to zrobił Chief, czy jak teraz mówiono jeszcze jakoś inaczej, że „kapitał“, nie wiadomo dokładnie, który ważniejszy. Bez tego kapitału nigdy by tam nie dotarli. W dawnych wiekach jeden tylko pan watażko Dmytro Wasyluk tutaj bywał bez żadnego kapitału, tylko naprzód procesował się z urzędami cesarskimi, potem buntował się i z tego bratał się z Kozakami, a jak mówiono z samym głównym Turkiem także. Teraz Turka już nie stało, ani panów tureckich, o których niegdyś śpiewano, też nie było ani śladu. Naokoło jak spojrzeć Wołochy. Niby to butynarzy nie mieli z nimi nic do czynienia. Mieszkali daleko od miasta w gospodzie swego krajana z Uścieryk, Ajzyka Rozenkranca; byli pod opieką żydowską i przez Żydów porozumiewali się z całym światem. A w pracy na wodach spotykali się z ludźmi spod chiefa i spod kapitału.
Tymczasem niejedną chwilę swobodną, nawet wesołą, przebyli na wodach w zaroślach, szczególnie Łesio i Mandat, bo wyłapywali po wszystkich zatoczkach porwane przez prąd luźne kłody. A było tego sporo, bo przy takim zatłoczeniu kłód w międzyrzecznym labiryncie strug i prądów, zwolnione z więzów kłody ciągle wymykały się. Robota okazała się trudniejsza niż wyszukiwanie kłód pod śniegiem w butynie. Czujna
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/527
Wygląd
Ta strona została skorygowana.