Mandat szarpał się w sobie: „Burakiem jakimś nasmarowana, pachnie jakoś tak omkno, jak te żabiówki na chramie. Co teraz? Uciekać? Śni mi się? Co za szczęście, na obczyźnie od razu taka panienka. Tfu, to chyba czort mnie łudzi.“ Mandat nie ruszył się, nie poszedł ani do stancyjki, ani do księdza. Siedzieli w milczeniu, tulili się i grzali, aż deszcz przestał padać, a ludzie zaczęli się kręcić po pomoście. Nagle panienka zerwała się, szepnęła Mandatowi: „Zaraz przyjdzie, już idzie.“ Wyskoczyła prędko z beczki, oporządziła suknię i oddaliła się w pośpiechu.
I naprawdę, przyszedł wreszcie młody Rumun rosły, smukły, w koszuli wyszywanej wzdłuż i wszerz, w obcisłych spodniach od postołów aż po kolana ściśniętych owijaczami czarnobiałymi, a w pasie przepasany krajką wzorzystą. Cudo nie Rumun. Delorność nie chłopiec, harda głowa, to z daleka widać. Co teraz będzie? Mandat skurczył się nieco w beczce jak tylko mógł, bo powiada panienka, że tamten zazdrosny. To po co od razu na sam początek na obczyźnie ma być zwada. Mogą jeszcze oskarżyć, że zuchwały do panienki, to nie wolno, to inny stan. „Zrobię się cichy i mały“, opuścił głowę na piersi, jakby spał.
Tymczasem Rumun z panienką przechadzali się powoli pod rękę. Petrysko łypnął okiem nieznacznie: — „No tak, to narzeczony.“ Przechodzili tuż obok beczki i Petrysko zamknął oczy na wszelki wypadek. Nagle Rumun rzucił się ku beczce i wykrzyknął: „Petrysku, a wy tutaj?“
To nie Rumun, to był Jasio Tomaszewski.
Mandat wydarł się z beczki z taką mocą, że beczka potoczyła się. Objął Jasia, podniósł go, podrzucił w powietrze i chwycił na ręce. Mówiąc doń od razu ty, jak dotąd tylko w wybuchach wściekłości, wołał:
— Jasiu, Jasieńku, ty żyjesz?!
Ciężki głaz spadł mu z serca, z nadmiernej lekkości leciał już do nieba, zakręciło mu się w głowie, o mało się nie przewrócił. Znów ściskał Jasia, znów podrzucał do góry i chwytał na ręce, wreszcie Jasio z trudem uwolnił się z uścisków. Ocierał twarz pachnącą szmatką, wyprostował się.
— Ty żyjesz, Jasiu? — przekonywał się Mandat prawie płacząc.
Jasio sadził się:
— Ależ żyję, jeszcze jak żyję, gdzież życie, jak nie tutaj W Mołdawii!
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/524
Wygląd
Ta strona została skorygowana.