kotlina i polana pod hacią wymoszczona była talbami, a sporo luda krążyło po nich jak mrówki. Spoglądali co jakiś czas ku kiermanyczom, pytali oczyma o rozkazy, wykonywali. Suwali talby na pilhach z miejsca na miejsce, zbijali i w daraby wiązali talby z kłód co cieńszych lub średnich. Talby z kłód grubszych, ciężkich, nieobrotnych spławiano już o jakie trzy mile na przystań na Krasnym Łuhu, poniżej wodospadu zwanego Huk. Tam dopiero zbijano je w daraby. Najgrubsze kłody spuszczono wodą luźnie na tę samą przystań dla zbicia tam w talby.
Jakżeż musieli pilnować! Naprzód więcej siebie niż kłód, a potem jeszcze więcej niż siebie kłód, aż wreszcie w ruchu na wodzie raz siebie, raz kłód. Drzewa z ogromnej przestrzeni górskiej ścisnęli na niedużej kotlinie pod hacią, starce leśne z wielu setek lat wcisnęli w jeden dzień spławu, najwyżej w kilka dni. Jak gdyby olbrzymy leśne, co tak długo dojrzewały w mrokach, miały się zróść w jednego potwora i wydrzeć w tym jednym dniu z łona puszczy matki, by popłynąć, odsłonić się i narodzić przed oczyma świata. Dzieło wysnute na wpół z przekory, na wpół z marzenia — aby rozkręcić bezczynność tak skłębioną jeszcze, jak niedźwiedź po śnie zimowym — które pasterze zaczęli sobie z własnej woli — teraz rozkazywało. Wymagało usług coraz ściślejszych, siejąc niewidzialną sadzę, na skórze lęk, a na językach smak służby bezbożnej. Dla jakiejże jeszcze bardziej bezbożnej sprawy? Dla jakiej to wieży Babel mieli dostawić to kłębowisko drzewa spętane niesamowitym porządkiem?
Puszcza Szumejowa ruszyła. Runęła jak potwór żywy, a z nią, jak gdyby w najeździe — lud leśny. Niby to. Naprawdę sam był wleczony przez tego potwora, któremu równocześnie służył, a także pilnował i trzymał w pętach. Bo gdzieś tam w świecie, nie wiadomo gdzie, przedsiębiorcy drzewni, nie jacyś miejscowi łapserdaki, ni mali pośrednicy z Kut, lecz panowie Angielczycy, jak ich zwano — Anglikany, otoczeni wieńcem paradnym, światłą radą panków wiedeńskich i węgierskich, uplanowali i na papierze obliczyli co do grosza, aby z okolic, gdzie bezmiar drzewa najzdrowszego, którego nikt wywieźć nie potrafi, samą wodą spławić jak najwięcej drzewa do Gałacu w Mołdawii nad Prutem, potem do Morza Czarnego, a stamtąd przewieźć do wielkich portów rozdzielczych, celem dostawy dla połowy świata. A tutaj w górach Foka ostrzeżony przez nowe czasy, a przerażony
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/430
Wygląd
Ta strona została skorygowana.