wypulały się ciekawe gały czortów leśnych. Niegdyś straszyły przybłędów, dla harców, dla marnej psoty, teraz zdradziły swój las. Wyszczerzały się: „A co? Kto ostał się?“ — Spiętrzone wiechy i gałęzie potwornymi skrzydłami podrywały się by dogonić, ugodzić, przekląć. Były niemocne. Wężowe kłęby kory czaiły się z kupin. Takie potworne wężowisko! Jak mogło dopuścić? W gliniastych dołach kowbury coraz głośniejsze, w nich zachłystywały się utopione usta. Z brudnej wody świdrowały oczy umarłe, wszystkie jakie kiedy tylko widział Andrijko i jakie mu się wyśniły. Wyrzeczone oczy młodej topielicy Jewdochy wylazły na wierzch krzycząc: „Teraz! teraz — żyć!“ Ciche oczy Żydówki Elki zarąbanej przez kochanka. I z wyrzutem dla wszystkich oczy napadniętej przez zbójów, przypiekanej smołą a potem zastrzelonej, starej wdowy Kateryny. Z wodnego dna pobitego lasu jęczały wszystkie klęski świata, dreptały tańce i kółka, chichotały, wyzywały wszystkie łatwe zwycięstwa wszystkich głupich śmierci i ich pomocników.
Nie zląkł się Andrijko Płytka, powtarzał śmiało przemówki:
— Czyś z krwawych oczu, stań przed okiem słonkowym! Czyś z kaprawych — stań przed źródlanym! Czyś z kłujących-piekących — stań przed łaskawym. Czyś z szarpiących — Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam! Nie zostawiam cię ani na włos, ani na makowe ziarno!
Oczy gasły, syki cichły. Przedzierając się wciąż z trudem Andrijko rozglądał się naokoło bez lęku lecz z żalem:
„I teraz i wszędzie taka to ona, śmierć, nas wszystkich poganiaczka, a my jej sługi, jej posiepaki.“
Nie! pod zwaliskami dżegi, głęboko w puszczy mchów, gdzie tylko stąpić, wszędzie trzepotały skrzydlate szyszki. Słuchaj: jest szelest, jest szept, jest szum! Szeptały, ćwierkały, szumiały. Wszystkie szpary, schowki, skrytki zasypane tysiącami szyszek i nasion. Siew! Naprzód maliniaki, krew i soki, potem ożyny, ostra zastawa, potem mchy, karzełki rude, ich kołyski, w nich wykołysane nasiona, dziatwa smerekowa. Las obroni się, puszcza rozpręży się.
Ciemność gęstniała, szyszki coraz gęściej szumiały pod stopami, tocząc się po stromiznach doganiały. Z szumu ich wstaną lasy grające, zawodzące, grożące, zwycięskie. Z każdą wiosną siew, jeden las, dziesiąty las, setny las. Dogoni nas za pięćdziesiąt lat, przegoni za sto, zakryje całkiem za półtora setki, zwali się na naszych prawnuków za dwie setki, zmiażdży ich
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/414
Wygląd
Ta strona została skorygowana.