Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto taki? — przerwał Foka.
— Matka Mesjasza. Wiecie kto Mesjasz?
— Wiem. Jezus.
Joseńko syknął, oglądnął się szybko.
— Cicho, cicho, mnie nie wolno — ale wy posłuchajcie. Mówiła tak: „Patrz na Rozdroże, tam dwie rzeki, patrz pod Czerniowce, tam dwie rzeki rozeszły się, to niech się zejdą. Tam nad Czeremoszem jest dziewczyna, jagnię, ale nie Żydówka. To niech sprowadzi obie rzeki. To będzie aboda — to znaczy ofiara — to będą dwie ofiary.“ Naprzód nikt nie odpowiadał. Ona czekała i ja czekałem, aż kamienie w jamie pod mchami się paliły. Potem znów powiedziała wyraźnie: „Miłosierdzie-wiosna“, a na to bardzo wielki głos zagrzmiał: „Stanie się.“ A na to dużo głosów zahuczało: „Stanie się.“ Ale ja nie usłuchałem i dlatego tej wiosny zamilkło. Teraz wy jeden wiecie, to znów dobrze, rozmarznie, wiosna pryśnie.
Joseńko odetchnął głęboko, Foka pytał:
— Z powietrza dolatuje?
— Skądże z powietrza. Nie! W powietrzu straszny huk, wiatr, a Ona szeptała poprzez wiatr, i to zalatuje całkiem cicho od tego dołu powyżej lasu. Wiosną...
Foka pytał szeptem:
— Poprzez huk a słychać? Co?
Joseńko zadyszał się:
— Zegar szeptany, raz jasno, raz ciemno. Tak jak na Radule samym, śnieg jak lustro, raz wiatr gna chmury, z chmur cienie, raz słońce uderzy, w oczy błysk aż boli. Promień za promieniem, cień za cieniem, przegonią, wiatr huczy i tyle. Wiosna...
Joseńko skoczył jak opętany.
— Niech szlag trafi wszystkie pieniądze, niech szlag trafi mego syna, byleby tylko wiosna. — A to na nic! Musi być ofiara, pojednanie. No i cóż wy na to? Sądźcie.
— Wiesz, jak ja myślę? — odezwał się cicho Foka — niech sobie idzie.
— Jak, jak? — chwytał Joseńko chciwie.
— Ty sobie, on sobie, dwie rzeki. Poddać się.
Joseńko gorączkował się:
— A głosy, a szepty Matki, a wielkie rozmowy z Giłgułu?
— Nie możesz usłuchać, to niechaj każdy sobie. Dola.
Joseńko znów zerwał się.
— Nie ma doli żadnej. Prawo, proces —