Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z daleka. Nade wszystko wargi otwarte rozchyliły się spragnione, jak gdyby uciekała przed nią woda lub jak gdyby już umierając z pragnienia nie mogła się ruszyć krokiem, tylko szukała wody tuż obok, najbliżej ust. Któż by cię kochał za mało, Mariczko? Któż by nie kochał, dziecino daleka a bliska? Kim jesteś, skąd jesteś, Mariczko?

Jestem dzieckiem tej ziemi i nieba, z łona ziemi, z siewu gwiazd
Ród mój niebiański, wszak wiecie, widzicie to sami,
Uschłam z pragnienia i ginę, o dajcie co prędzej, dajcie już
Chłodnej wodiczki płynącej z zatok zapomnień, przypomnień,
A gdy mi dacie się napić do syta z Bożej krynicy,
Będę gazdować wśród niebian na zawsze i modlić się za was.

Dwa tysiące lat temu pitagorejski napis położony na ustach zmarłej, która zeszła do podziemia, głosił to samo co spragnione wargi Mariczki.
Pozostał przy niej na trawie odwrócony do niej plecami Pańcio, pogrzebany pod popielistą warstwą odzienia, zbyt obszernego dla jego wychudłej postaci. Zagrzebał w nim także ręce i stopy. Kto osobiście nie znał jego ubrań, nie domyśliłby się jakie stworzenie spoczywa pod łachmanami, gdyby nie jego oczy i nade wszystko czoło. Oczy wywracając się wysoko ku górze błyskały czasem białkami, potem opuszczały się i gasły. Lecz wielkie czoło, a raczej łysa czaszka, ujęta w szarobure kłaki i wiechy włosów i złożona jak rzeźba na miękkich łachmanach, jakby na to, aby się nie stłukła, wcale nie znijaczona błyskała na przekór gaszącej zieleni cienia, choć zbyt dużo rdzawych kropek i smug z niej wypełzło, nawet więcej niż z pentelikijskiego marmuru. Błyskała dzielnie tak jakoś, jak głęboko pociemniałe żółte siodło ze skóry. Choć stare i popękane, a przecie wygarbowali je niegdyś, a potem codziennie szczotkowali do blasku zgrzebłem drucianym dwaj nieodstępni czortowie-stróżowie: Bieda i Zgryzota, na przemian lecz gorliwie.
Marijka wstrząsnęła się, ocknęła się, znalazła się na ziemi. Odwracając lekko głowę przyglądała się uważnie Pańciowi. Zobaczyła, że jednym okiem bystro celuje do nieba jak gdyby wypatrywał ptaków do strzału, a drugie trzyma uparcie zawarte. Potem zamknął wzniesione oko i otworzył drugie, zwracając je ku ziemi jak badacz co śledzi życie mrówek.
Pod huk muzyki zapytała cicho:
— Wy z Żabiego?