Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do śmietany. Tak mi sam powiedział, abym się z tego miejsca nie ruszył! Inny by zdębiał na takie, albo spadłby z ławy, ja nie i z miejsca rąbię mu twardo: Nie, bo co boża manna i śmietana, to nie braha, to nie smoła ani serwatka. Nie ma mowy! — A Joseńko, od tego żydowska głowa, bardzo się pcha do Hospoda na adwokata i jak się rozpędził, to jak daraba, coraz prędzej, ani zatrzymać ani dopędzić. Rozgdakał się niespamiętanie: „Hospod miłosierny, Hospod sama wiosna, Hospod daje każdemu być po swojemu. Chcecie, aby was wszystkich w kupie wyratował, a któż ma „tamtego“, niech sczeźnie, przygarnąć? Może wy jego przygarniecie? A może Hospod boi się „tamtego“? A może Hospod brzydzi się „tamtym“? Jakby Hospod był taki brzydliwy, to na ile procent my lepsi? A może to bardzo wielkie procenta? Owa, powiedzcież sami! Poza Hospodem nic nie ma, nic nie może być, a może coś jest poza Hospodem? Dowiedzcie się, Jurku, kiedyście taki mądry. Nie! Bez Hospoda nic nie istnieje, ani żadna ciemność, ani piwnica ani czarny spód, owa!“ — Zachmurzył się Żyd, załyskał jak czarna chmura, i gradem na mnie sypie a sypie. I macie, nasza chrześcijańska dola: jeden nie daje pary puścić z gęby, tam w cerkwi, a drugi tyle nasypie i napyta, że niektóry by już nie wytrzymał. Ale nie ja! Ho, ho! wiem co wiem, alem ja nie Żyd, abym się kłócił wiecznie. I tak już czas do domu, zatem powiadam na sam koniec Joseńkowi po dobremu tak: „Daj wam, Boże, Joseńku, kłótnią naszą śmietany nie ubijemy, to niech tak będzie jak sam Hospod da i chce, święta Jego wola“. — Joseńko już rozpogodził się i mówi: „Dobrzeście to powiedzieli, Juroczku, i daj wam Boże za to zdrowie“. — „Daj Boże i wam, i na tym o śmietanie koniec“.
— Daj Boże — powtórzył stary Koczerhan.
— Daj Boże — przeszło z uznaniem przez stół.
Tylko Justynka, choć rada, że znów przyszła do głosu, nie podzielając uznania wykrzykiwała:
— Daj Boże — to tak, a patrzcie na niego ludzie: Śmietanę zachwala, a co mu w chacie delorną piankę pod nos podstawię, ani nie tknie, tylko: „kafe, kafe“. Czarnego ci się zachciewa, bo z czarnym trzymasz, niech sczeźnie, do Syrojidów przystaniesz. Nie pytluj, chapaj, bo osłabniesz, a nie, to twoja ostatnia godzina. A wy, Pańciu, sławny także, bo wiatr was podniesie z ziemi, rozrzuci po świecie i będzie po sławie.
I znów Cwyłyniuk i znów inni, karceni wzrokiem i krzykiem Justynki, starali się, dosięgali ręką czy łyżką, chrupali,